2010-12-24
Iwona Cierpicka-Almby Ostatnia Wigilia

Iwona Cierpicka-Almby
Ostatnia Wigilia

Nigdy nie umieramy do końca
póki ktoś nas ma w pamięci
Horacy

 

 

Zbliżał się koniec wojny. Wstrzymywany na rozkaz Stalina front wschodni po upadku powstania warszawskiego ruszył na Zachód. Wojska niemieckie wycofywały się ku granicy nad Odrą. Ja pięcioletnia dziewczynka wraz z młodziutką mamą i babcią, okupację niemiecką przeżyłam w małej podmiejskiej miejscowości letniskowej, gdzie wynajmowałyśmy mieszkanie w jednej z prywatnych willi, rozrzuconych w lesie. Tatuś – oficer wojska polskiego przebywał w niemieckim oflagu.
Późną jesienią 1944 roku pewnej nocy do naszej miejscowości zjechała niemiecka jednostka pancerna. Czołgi zamaskowano w lesie, a żołnierzy rozlokowano na kwaterach u okolicznych
mieszkańców. Nam przydzielono trzech, z których najstarszy rangą był Fogel o typowym wyglądzie perfekcyjnego niemieckiego oficera. Małomówny, zachowywał się bardzo poprawnie, ale z wielką rezerwą, zarówno do swoich kolegów, jak i do nas.
Swój szlak bojowy rozpoczynał od Francji i znał francuski. Był zachwycony Paryżem i jego atmosferą. Moja mama dzięki swojej szkolnej francuszczyźnie wyniesionej z dobrego przedwojennego gimnazjum mogła z nim rozmawiać. Wyznał kiedyś, że nigdy nie widział tak imponującego bohaterstwa,
jakim Polacy wykazali się w czasie powstania warszawskiego. Nie wiedziałyśmy jak miał na imię, gdyż koledzy zawsze zwracali się do niego po nazwisku. W ogóle wyglądało na to, że trochę bali się go i uważali za wiernie oddanego Hitlerowi.
Hans był chyba z nich najstarszy. Właściciel dużego sklepu kolonialnego w Hamburgu. Żonaty, ojciec dwojga dorastających dzieci. Wcielony obowiązkowo do wojska – z przekonania pacyfista. Martwił się bardzo o swoich bliskich i nie rozstawał nigdy z ich zdjęciami, często je oglądając.
Harry – najmłodszy, 24-letni kierowca czołgu nie wyglądał na Niemca ze swoją bujną czarną czupryną i czarnymi oczami. Pochodził z Hanoweru, gdzie rodzice jego byli właścicielami paru hoteli i restauracji. Typowy maminsynek. Obydwaj z Hansem nie kryli przed nami, ze wojnę uważają za dopust
boży, a Hitlera za szaleńca. Bali się bardzo spotkania z Rosjanami, znając fakty z frontu wschodniego. Nasza domowa sytuacja była trudna. Jedyny duży pokój zajmowali oni. Nam z mamą i babcią została mała kuchnia, łazienkę dzieliłyśmy z nimi. Z oszklonej werandy o tej porze roku praktycznie nie można
było korzystać ze względu na brak ogrzewania. Trzeba przyznać, że starali się być jak najmniej uciążliwi. To był bardzo ciężki czas dla ludności cywilnej. Ludzie wymęczeni okupacją, strachem, represjami czekali na koniec wojny jak na zbawienie. Brakowało opału, jedzenia, a zima zapowiadała się sroga. Mieszkający u nas niemieccy żołnierze dostawali jeszcze solidne racje żywnościowe. Dzielili się nimi z nami. Chętnie przesiadywali w kuchni. Szczególnym szacunkiem darzyli babcię. Hans ładnie rysował. Przy pomocy moich wodnych farbek i pędzelka ku mojej uciesze wyczarowywał kolorowy świat bajek braci Grimm i Andersena na czele z królewną Śnieżką, krasnoludkami, Jasiem i Małgosią czy brzydkim kaczątkiem.
Pewnego dnia Harrego przyprowadzili jacyś dwaj żołnierze. Miał czarna opaskę na oczach. Zdarzył się wypadek – porażenie oczu, chyba przy jakiejś eksplozji. Z tą czarną opaską na oczach przesiedział w domu tydzień. Przez ten czas jakoś porozumiewaliśmy się z babcią i Harrym. Była to mieszanina słów polskich, niemieckich oraz gestów. Bardzo był jeszcze młody, zachowywał się jak chłopiec. Już wcześniej grywał ze mną w Czarnego Piotrusia. Teraz bawił się ze mną. Pozwalał sobie wiązać kokardy we włosach. Naśladował różne zwierzęta, a najlepiej psa i kota. Bał się bardzo końca wojny, zdając sobie sprawę z sytuacji, bał się śmierci. Bardzo chciał żyć. Pokrywał to wszystko humorem. Szukał gestów pociechy u babci. Chciał wierzyć, ze przeżyje.
Tymczasem front zbliżał się coraz bardziej. Wieczorami i w nocy obowiązywało zaciemnienie okien. Rosyjskie katiusze słychać było w dzień i w nocy, warkot samolotów i w oddali wybuchy bomb. Świetliste „choinki” raz po raz zapalały się na niebie. Nasi lokatorzy całe dnie spędzali poza domem.
Wracali tylko na noc.
Pewnego dnia Hans przyniósł dużego żywego indyka. Powiedział, ze za parę dni wysyłają go do Niemiec na jakiś kurs co zakrawało na kompletną bzdurę. Wiedział jaka sytuacja jest w Niemczech i co dzieje się z ludnością cywilną. Prosił, aby babcia upiekła mu tego indyka na drogę. Łudził się, że może dotrze do swojej rodziny, może ma szanse uratować się. Z drugiej zaś strony żal mu było kolegów. Rozumiał, że raczej nie mają żadnych szans na ocalenie. Upieczony przez babcię indyk miał być niespodzianką dla rodziny. Tam też już był głód. Miał nadzieję, że odnajdzie ich żywych. Na kilka dni
przed Bożym Narodzeniem wyjechał, ale czy w ogóle dotarł do swojego Hamburga?
Schrony, mieszkańcy naszej miejscowości wykopali jeszcze jesienią zanim nastały mrozy. Były to wąskie korytarze, ławeczki z nieheblowanego drzewa pod piaskowymi ścianami podstemplowanymi
drewnianymi belkami. Od niewielkiego włazu prowadziły drewniane schodki w dół. Z zewnątrz zamaskowano je świerkowymi gałęziami.
Dzień wigilii Bożego Narodzenia 1944 roku był mroźny i śnieżny. Babcia postanowiła, ze do świątecznej kolacji zasiądziemy wszyscy razem i wspólnie z mamą rano powiadomiły o tym Fogla i Harrego przed ich wyjściem z domu. Byli zaskoczeni, ale przyjęli to zaproszenie ze wzruszeniem. Wysprzątali pokój i oddali do naszej dyspozycji. Swoje rzeczy przenieśli na werandę. Mama przyniosła małą choinkę, którą sama wyrąbała w lesie. Przystroiłyśmy ją aniołkiem u szczytu, kolorowymi bombkami i błyszczącymi łańcuchami, które zachowały się sprzed wojny z naszego miejskiego mieszkania. Babcia krzątała się w kuchni, przygotowując skromną wigilię składającą się z ryb i domowego chleba. Potrawy zakupione zostały od gospodyni w zamian za mamy przedwojenną szyfonową apaszkę. Była też postna kapusta z grzybami zebranymi przez nas w lesie oraz kompot z suszonych jabłek, gruszek i śliwek. Sianko pod białym obrusem, opłatek na ozdobnym talerzyku i malutkie gałązki świerkowe przy każdym nakryciu.
Harry i Fogel wrócili wczesnym popołudniem, przynosząc świerkowy wieniec przyozdobiony kolorowymi wstążeczkami, który zawiesili nad drzwiami między kuchnią i pokojem. W ręce babci oddali swoje świąteczne żołnierskie sorty – tłuszcz w rodzaju margaryny, grube suchary, jakieś puszki z konserwami. Pod choinką umieścili jedyny tego roku prezent gwiazdkowy – dwie małe tabliczki czekolady przewiązane czerwoną wstążeczką przeznaczone z ich świątecznych sortów dla mnie. Cisi i odświętni zebraliśmy się koło wigilijnego stołu. Babcia dzieliła opłatek, robiąc znak krzyża na naszych czołach, nie było żadnych życzeń. Wszyscy mieli łzy w oczach. Zastanawiam się nad tym dzisiaj, co ci dorośli wtedy myśleli, czego sobie życzyli? Fogel, a za nim Harry ucałowali babci i mamy ręce, a po chwili ten sam gest powtórzył Harry dla malej dziewczynki i wtedy nagle wszyscy się uśmiechnęli, a ja wcale niespeszona poczułam się ważna na równi z dorosłymi. Skromne wigilijne potrawy bardzo smakowały, ale rozmów prawie wcale nie było – smutek i skupienie. Ogromnie zrobiło mi się żal nas wszystkich i dlatego chciałam podzielić się moim jedynym prezentem, który leżał pod choinka, ale nikt nawet nie chciał o tym słyszeć.
Zaraz po kolacji Fogel wyszedł z mieszkania. Harry podążył za babcią do kuchni, zamykając za sobą drzwi. My z mamą zabrałyśmy się za sprzątanie ze stołu. Potem ja pobiegłam, aby mamie niosącej zebrane naczynia otworzyć drzwi do kuchni. Ujrzałyśmy babcię siedzącą na krześle i klęczącego przed nią Harrego z głową na jej kolanach szlochającego rozpaczliwie. Babcia gładziła go po włosach. Stanęłyśmy w drzwiach zaskoczone tym widokiem, ale on widocznie usłyszał, że wchodzimy do kuchni. Zerwał się szybko i wybiegł do sieni. Mama bez słowa zaprowadziła mnie do łazienki, aby dopilnować mojej wieczornej toalety. Babcia zajęła się zmywaniem. Nie doczekałam się już tego wieczoru powrotu Fogla i Harrego. Długo nie mogłam zasnąć, choć przeżyty dzień i noc były dużo spokojniejsze. Przybliżająca się z dnia na dzień kanonada jakby przycichła. Było mi ogromnie smutno. Na pocieszenie ułamałam kawałek czekolady. To było coś pysznego, bo przecież tak naprawdę – to nie pamiętałam jej smaku. Pomyślałam, że muszę sobie wydzielać po kawałeczku, aby mi starczyło na jak najdłużej. Czerwoną wstążeczkę przechowywałam przez wiele lat. W końcu nie pamiętam co się z nią stało.
Wkrótce po świętach Bożego Narodzenia pewnej nocy rozpętało się prawdziwe piekło. Nieustanny wizg katiuszy i monotonne głuche dudnienie. Szyby w oknach dzwoniły i cały dom trząsł się w posadach. Ryk motorów i zgrzyt gąsienic czołgów wyjeżdżających ze swoich zamaskowanych leśnych
stanowisk. Tupot nóg, krzyki i nawoływania w niemieckim języku. Nawet nie widziałam kiedy Fogel i Harry wybiegli z mieszkania. Ten cały tumult ucichł szybko, oddalił się i tylko to dudnienie, wybuchy. Mama drżącymi rękami pomagała mi ubierać się „na cebulkę” – bluzki, swetry, rajtuzy, królicze futerko, wełniana pilotka, szalik, buciki. Szybko, szybko! Babcia składała kołdry, koce, które musiałyśmy zabrać ze sobą. Jeszcze latarka, różaniec babci i już biegłyśmy z najbliższymi sąsiadami do schronu. Siedzieliśmy ściśnięci ciasno na tych wąziutkich ławeczkach, okutani we wszystkie ciepłe rzeczy w zupełnej ciemności. Od czasu do czasu rozbłysło tylko światełko czyjejś latarki. Ziemia nieustannie dudniła. Przy każdym silniejszym wybuchu piach sypał nam się na głowy. Ludzie głośno odmawiali różaniec i „Pod Twoja obronę”. Chyba nawet nie bałam się, tylko byłam bardzo zmęczona. Chwilami przysypiałam z głową na kolanach mamy. Zatraciliśmy poczucie czasu. Ucichły głosy. W pewnej chwili w otworze włazu do naszego schronu na tle dziwnej pomarańczowej poświaty ukazała się jakaś głowa w kudłatej futrzanej czapie, a potem wyłoniła się cala sylwetka rosyjskiego żołnierza o usmolonej twarzy z pepeszą przewieszoną przez ramię. Coś krzyknął. Domyślam się, że chyba – wychaditie! Wspinaliśmy się niezdarnie po stromych, wąskich schodkach ciągnąc za sobą te wszystkie kołdry i koce. Tego co ujrzeliśmy po wyjściu nigdy nie zapomnę. W tej pomarańczowej łunie na niebie zmieszanej z mroźnym
zimowym świtem rozwarło się koszmarne pobojowisko. W koleinach rozjechanych przez gąsienice czołgów miedzy czarną ziemią i śniegiem walały się jakieś rzeczy, przedmioty, szmaty. Powalone drzewa sterczały korzeniami do góry i te nieruchome ciała rozrzucone na śniegu w zastygłych plamach krwi. Niektóre w samych mundurach, już bez płaszczy i butów. Gołe, zamarznięte białe stopy wyglądały groteskowo na tym tle. Widocznie ludzkie „hieny” zdążyły już zbierać swoje żniwo. Brakowało mi tchu. Czułam, że się prawie duszę. Łzy zamarzały na policzkach. Babcia ściskała mnie kurczowo za rączkę, drugą ręką starała się zasłaniać mi oczy. Mama przyciskała mocno do siebie obydwiema rękami nasze ciepłe okrycia, aby nie wlokły się po ziemi. Tak biegłyśmy wraz z innymi, potykając się co chwilę, żeby tylko najszybciej do domu. Wreszcie już na miejscu – co za ulga! Babcia natychmiast włączyła małą elektryczną kuchenkę, aby zagotować wodę. Piłyśmy ją z suszonymi malinami, a później parę godzin ciężkiego mocnego snu. Mama zerwała się pierwsza, słysząc stukanie do drzwi. To kilkoro naszych sąsiadów przyszło, aby naradzić się co dalej? Wraz z mamą postanowili wyjść, aby zorientować się w sytuacji i zdobyć coś do jedzenia. Kanonada jakby oddalała się. Słychać było jeszcze dalekie pojedyncze strzały.
Po ich wyjściu siedziałam skulona w rogu tapczanu ubrana w dalszym ciągu w rajtuzy, buciki i futerko przyciskając mocno do siebie kochanego wytartego ze starości pluszowego misia. Babcia otulona kołdrą przebierała wolno paciorki różańca. Ogromnie bałam się o mamę. Nie wiem jak długo trwało
to czekanie na jej powrót. Przysypiałam od czasu do czasu, tak jak w nocy – w schronie.
Wreszcie wróciła ogromnie zmęczona i zmarznięta. Przyniosła bochenek chleba i mały kawałek boczku. Przysiadła na tapczanie i powiedziała jakoś tak cicho: „widziałam na rampie kolejowej ich spalony czołg, poznałam po numerze”.

Iwona Cierpicka-Almby

* * *
W 1974 roku mieszkając już w Szwecji wraz z moim serdecznym przyjacielem – Szwedem postanowiliśmy Święta Wielkanocne spędzić w Holandii. Wyjechaliśmy samochodem ze Sztokholmu do Göteborga, stamtąd promem do Kilu, a następnie przez Niemcy do Holandii i Amsterdamu. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Hanower odżyły dawne wspomnienia. Einar znal dobrze niemiecki. Gdybym pamiętała nazwisko Harrego lub chociaż nazwę jakiegoś hotelu jego rodziców, może moglibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o jego losach.
Sztokholm, 03.05.2006 r.