Dziś prezentujemy tekst prof. Rafała Leszczyńskiego OD MIĘDZYWOJNIA DO ZIMNEJ WOJNY. Artykuł dokumentuje jego własne przeżycia i jest fragmentem jeszcze nieopublikowanej książki „Od międzywojnia do zimnej wojny”. Zamieszczony poniżej artykuł jest początkowym fragmentem książki, której tekst kończy opisem upadku władzy sowieckiej w Polsce w 1989 r. Wkrótce autor zamierza opublikować całość w postaci książkowej. Wspomnienia i refleksje dotyczą Łodzi. Powinny być atrakcją nie tylko dla naszych czytelników z Łodzi, ale również dla wszystkich konstantynowian, którzy przeglądają zawartość naszych mediów w Sieci i ukazujących się drukiem. BC
OD MIĘDZYWOJNIA DO ZIMNEJ WOJNY
(fragment z okresu maj 1938 – styczeń 1945)
Trzeciego Maja 1938 roku pogoda w Łodzi była iście świąteczna. Szedłem w pochodzie odświętnie ubrany w lekki wiosenny płaszczyk i białą czapeczkę podobną do tych, które nosili i może jeszcze noszą członkowie Kongresu Narodowego w Indiach. Skąd takie podobieństwo, nie wiem. Pamiętam jednak, że takie wiosenne i letnie nakrycia głowy kształtem podobne do wojskowej furażerki nie były czymś niezwykłym w tamtym czasie. Szedłem tedy pomiędzy dorosłymi i podchwytywałem rozmaite hasła wznoszone podczas pochodu. Jedno z nich dobrze zapamiętałem, było bowiem niezwykłe z teraźniejszego punktu widzenia. Razem z rodzicami szliśmy w grupie członków Ligi Morskiej i Kolonialnej, wznosiliśmy więc okrzyki: chcemy kolonii dla Polski. Swoim dziecięcym głosem wołałem tak ile sił, a co teraz byłoby zgorszeniem i spotkałoby się ze stanowczym potępieniem, w ostatnich latach przedwojennych wydawało się jednak wołaniem o sprawiedliwość. Po pierwszej wojnie światowej zwycięskie państwa, Francja, Wielka Brytania, mała Belgia (z racji zniszczenia przez Niemców), Australia i nawet Japonia, pomimo że z Niemcami wojowała ledwie przez kilkanaście dni, rozebrały pomiędzy siebie dawne kolonie niemieckie, a przecież Polacy zamieszkali na obszarze zaboru pruskiego ponosili na równi z Niemcami koszty założenia, a następnie urządzenia kolonii oraz administrowania nimi. Wołanie o kawałek z poniemieckiego tortu było w naszym odczuciu domaganiem się sprawiedliwości. O niepodległości dla krajów kolonialnych nie było mowy.
W tej sytuacji Liga Morska rozszerzyła program swojej działalności i w ostatnich latach przed wybuchem drugiej wojny światowej odpowiednio rozszerzyła swoją nazwę na: Liga Morska i Kolonialna. Co miesiąc przychodził do domu pachnący przyjemnie farbą drukarską nowy numer miesięcznika „Morze” . Jego nazwę wydrukowaną wielkimi literami, potrafiłem, pięciolatek, już odczytać. LMK czyli Liga Morska i Kolonialna dostosowała nazwę swojego organu prasowego do siebie i oto na stronie tytułowej od któregoś numeru zaczęły tłoczyć się zwężone litery miesięcznika „Morze i Kolonie”, nie tak już ładne, jak poprzednie. Czytanie artykułów złożonych czcionką tekstową było ponad umiejętności pięciolatka, natomiast oglądałem z zapałem towarzyszące tekstom artykułów fotografie statków i okrętów oraz egzotycznych roślin, zwierząt, miejsc, gdzie LMK szukała surowców tropikalnych nabywanych wprost od producentów, bez pośrednictwa zachodnich kupców, a dla polskich towarów rynków zbytu, np. dla łódzkich wyrobów włókienniczych, aby nie było u nas bezrobocia i biedy.
Ojciec i matka byli zaangażowani w działalność LMK. Zwłaszcza matka (podobnie jak tysiące innych aktywistów Ligi) zbierała zewsząd składki na budowę okrętu podwodnego „Orzeł”. Pozostało mi w pamięci wspomnienie, jak zliczała ofiarowane na ten cel monety miedziane i niklowe. Niekiedy trafiała się moneta srebrna a nawet papierowy banknot. Nie było bez tego, żeby od nas nie dorzucić jakieś kwoty dla zaokrąglenia zbiórki, kiedy zaś ORP „Orzeł” został zwodowany, mieliśmy wszyscy wspaniałe uczucie, że ten nowoczesny okręt podwodny w jakiejś cząstce jest i naszą własnością. Dodam w tym miejscu, że moja skarbonka nie miała tradycyjnego kształtu świnki, ale była podobizną statku pasażerskiego „Batory”.
W naszym domu kochano Polskę. Z perspektywy minionego czasu sądzę, że bardziej niż mnie. I więcej czasu poświęcano sprawom publicznym niżeli mnie. Może gdybym był dziewczyną, okazywano by mi więcej czułości. Chłopiec nie był przytulany, całowany, głaskany po główce… Raczej wskazywano mi jakieś cele trudne do osiągnięcia i byłem w różne sposoby do tego zachęcany, ba, zmuszany. Kochano też Piłsudskiego i w zasadzie popierano rządy sanacji. Udzieliła mi się ta cześć dla Józefa Piłsudskiego. Jej wyrazem jest podobizna Komendanta z czasów legionowych, jaką trzymam nad biurkiem. Natomiast o Romanie Dmowskim wyrażano się u nas z przekąsem i na tak zwanych endeków, inaczej narodowych demokratów, spoglądano z pogardą. Jednakże wyczekiwany przeze mnie co tydzień „Mój Kurierek” był dodatkiem dla dzieci „Kuriera Warszawskiego”, gazety o wyraźnie prawicowym profilu. Cóż było począć, skoro „Mój Kurierek” był nader atrakcyjnym pisemkiem? Chyba on pierwszy na polskim gruncie pokazywał poszczególne klatki z kolorowych filmów Walta Disneya z podpisami w pięknej polszczyźnie. Historia o królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach zaczynała się – pamiętam – tak: „Żyła przed laty królewna Śnieżka / miała oczęta barwy orzeszka” itd., zaś z przygód trzech świnek i wilka Gawła zapamiętałem takie słowa, jak: kłapie, czmycha / czyha, nieomylnie. Polski tekst pisał Antoni Bogusławski, który nie wybijał się – może niesłusznie – w gronie literatów, jednak słownictwo w jego podpisach pod obrazkami wyjętymi z disnejowskich filmów było znakomite i wzbogacało mój dziecięcy język. […]
Po tej dygresji powrócę do atmosfery panującej w ostatnich miesiącach przedwojennych. Panowało powszechne przekonanie, że w nadchodzącym konflikcie pokonamy razem z naszymi sojusznikami Niemców. Na wszelki wypadek zabezpieczaliśmy się przed spodziewanymi bombami gazowymi. Była w domu prawdziwa maska przeciwgazowa z filtrem, na mnie jednak była zdecydowanie za duża. Otrzymałem tamponik opatulony gazą, pod którą był jakiś filtr z włókien. Nie był jednak potrzebny. Tym razem Niemcy nie zdecydowali się na wojnę gazową. W kilku nalotach zrzucili tylko bomby burzące. I bez użycia gazów dosyć szybko zajęli Łódź.
Dopóki broniła się Warszawa i trwały walki za Wisłą, mieliśmy nadzieję, że losy wojny rychło się odwrócą, a okupacja niemiecka w Łodzi nie potrwa długo. W pierwszych dniach wojny gazety, nawet te najpoważniejsze, epatowały tytułami: Polskie samoloty zbombardowały Berlin, Rewolucja w Berlinie, Anglicy zbombardowali Hamburg, Polskie wojsko wkroczyło do Prus Wschodnich itd. Dziennikarze bezwstydnie okłamywali czytelników. Już jako malec przekonałem się, jaki to haniebny zawód dziennikarstwo. Wiele lat później, pod koniec studiów, niektórzy z nas, nie kwapiąc się do zawodu nauczycielskiego, zabiegali o przyjęcie do redakcji gazet, nawet o stanowisko korektora w prasie codziennej, co oznaczało ślęczenie po nocach nad tzw. szczotkami. Praca nocnych korektorów wymagała pośpiechu, nie była więc dość staranna. Jeden z nich dostał rozstroju nerwowego w obawie, że nie dostrzeże błędu w nazwisku Stalina polegającego na wydrukowaniu r zamiast t. Ta katastrofa działa się tylko w umyśle bojaźliwego korektora. Faktem natomiast jest, że pewien korektor przepuścił przed świętem państwowym 22 lipca, kiedy odbywały się rozmaite posiedzenia i akademie dla uczczenia owego święta, błąd w tytule oznajmiającym, że zebrali się księża – patrioci czyli mała grupa duchownych rzymskokatolickich popierających głośno władzę „ludową”.
W tytule: ZEBRALI SIĘ KSIĘŻA – PATRIOCI w słowie ‘ZEBRALI’, do druku, poszła zamiast litery ‘B’ litera ‘S’. Nastąpiło srogie śledztwo, korektor został dyscyplinarnie zwolniony, lecz nie mam pewności, czy na tym się skończyło. Lepiej niż korektorem gazetowym było zostać dziennikarzem. Ci koledzy, a później moi studenci, co deklarowali, że pójdą na dodatkowe studia dziennikarskie lub trafili bezpośrednio po polonistyce do redakcji radiowych […] lub gazetowych (Julian Brysz, po roku 1968 wyjechał, bodajże do Izraela) mieli skłonność do patrzenia z góry na przyszłych nauczycieli. Wyraźnie zaznaczała się taka postawa u Iwony Śledzińskiej, którą pamiętam jako swoją studentkę przeciętną, nazywając rzecz po imieniu – mierną, ale sprytną, dzięki czemu dostała się do lokalnej prasy partyjnej i lojalnie służąc partii komunistycznej w 1968 roku piórem szczuła łodzian na strajkujących studentów w swoich niewybrednych artykulikach i komentarzach. W tej drobnej brunetce i chyba dla jej pięknych ciemnych oczu zakochał się Jerzy Katarasiński, działacz NZS czyli jeden z przywódców studenckiej opozycji w Łodzi. Po jego przedwczesnej śmierci, która nastąpiła, gdy władza ‘ludowa’ była w odwrocie, a górę wzięła antykomunistyczna opozycja, Śledzińska-Katarasińska na miejscu zmarłego małżonka znalazła się na liście kandydatów do sejmu na dobrym miejscu, niejako dla pocieszenia wdowy pozostałej z małą córką i weszła do sejmu. Jak w swoich czasach studenckich pozostaje mierna, ale wierna liderom Platformy Obywatelskiej, wystawiana jest więc w kolejnych wyborach i pomimo wyraźnej demencji zawsze gotowa do usług partyjnych przywódców. Hasło „prasa kłamie”, z jakim w proteście wyszli na ulice studenci w 1968 roku, nie straciło aktualności, zaś ‘wolność prasy / niezależność prasy’, także TV i radia to nazwy puste, bez treści. […]
Posiadaliśmy przed wojną wspaniały radioodbiornik firmy Telefunken, jeśli dobrze pamiętam – sześciolampowy, jakim niewiele rodzin mogło się pochwalić, i z niego czerpaliśmy prawdziwsze informacje i słowa otuchy nadawane z walczącej Warszawy, a także z nadajników Lwowa i Wilna. Jednak w niedzielę 17. września radio przyniosło wieść hiobową. Dokładniej – radio Mińsk na fali długiej. Od wczesnych godzin nadawało ono wiadomość, że Armia Czerwona przekroczyła granicę z Polską i zajmuje kolejne miejscowości. Matka, która chodziła jeszcze do rosyjskiej szkoły i dobrze pamiętała język rosyjski (przy mnie potrafiła wymienić wszelkie tytuły, jakie należały się członkom carskiej rodziny), słuchała audycji przeznaczonych dla obywateli sowieckich, bez bałamutnych ozdób kierowanych w języku polskim do naszych słuchaczy. Z audycji wynikało, że upadek państwa polskiego właśnie trwa. Nastąpiło u niej załamanie nerwowe. W rodzinie pozostały same kobiety, bo mężczyźni poszli walczyć, nawet tacy, jak mój ojciec, który nie był objęty rozkazem mobilizacyjnym, ale dobrowolnie pragnął założyć mundur żołnierski. Uczynił tak na apel czy zarządzenie płk R. Umiastowskiego z czwartego września, aby mężczyźni do 50 roku życia wycofywali się razem z wojskiem po to, by na zapleczu pobrać wyposażenie bojowe, mundury i włączyć się do walki. Może ów nadmiar kobiecości w rodzinnym środowisku doprowadził matkę do desperackiego postanowienia, aby skończyć z sobą i ze mną, skoro następuje koniec Polski. Stanęła przy oknie, otworzyła je szeroko, aby mnie przez rozwarte okno wyrzucić, a następnie sama zamierzała się z niego rzucić na dół. Widząc, na co się zanosi jej młodsza siostra, a moja ciotka, podskoczyła do okna i starała się je zamknąć. Matka nie ustępowała, wołała, że nic po życiu w niewoli. Stałem pomiędzy obiema jak sparaliżowany. Sam też byłem wychowywany w duchu patriotycznym, kochałem Ojczyznę i widok niemieckich żołnierzy na naszych ulicach oraz te wiadomości z sowieckiego radia sprawiły, że godziłem się zostać zepchnięty z okna. Z zapasów między siostrami ciotka wyszła zwycięsko, a okno zostało zamknięte. […] Teraz, gdy słyszę o rozmaitych obchodach przypominających najazd sowiecki 17 września 1939 roku, to nieodmiennie staje mi przed oczyma okno to otwierane, to zamykane i ja, sześcioletni dzieciak przy nim, oczekujący na zepchnięcie.
Nie zamierzam tu pisać diariusza ani kroniki, która w porządku chronologicznym ukazywałaby wydarzenia, przeskoczę więc wiele dni okupacyjnej rzeczywistości, aby opisać zdarzenie, którego do dziś nie rozumiem. Może, gdy zostanie to zdarzenie ujawnione i opisane na papierze, znajdzie się ktoś, kto by potrafił je objaśnić. Otóż podczas zimy 1943/44 (pamiętam, że śnieg leżał na ulicach i było mroźno), raczej w styczniu lub lutym 1944 r. rozeszła się któregoś dnia wieść pomiędzy Polakami zamieszkałymi w części miasta na wschód od ul. Kilińskiego i na południe od Pomorskiej, że w nocy mają do naszych mieszkań wtargnąć Niemcy, załadować nas do ciężarówek i wywieźć „do gazu”. Pogłoska wydawała się prawdopodobna. Przecież w pierwszym roku wojny to Polacy byli najczęściej uśmiercani. Działo się tak zgodnie z zaleceniem Hitlera, który w odprawie dla najwyższych dowódców wojskowych w dniu 22 sierpnia 1939 r. wezwał do bezlitosnego mordowania Polaków, aby Niemcy zdobyli na nas przestrzeń życiową dla siebie (*1), dając im jako przykład postępowania z nami los Ormian skutecznie wytępionych przez Kurdów i Turków na obszarze państwa tureckiego. W 1941 roku priorytet w Trzeciej Rzeszy uzyskało wytępienie Żydów, a nieco później pomiędzy Żydów i Polaków wcisnęli Niemcy Cyganów. W makabrycznej kolejce do gazu zostaliśmy więc jako naród zepchnięci na trzecią pozycję, ale na początku roku 1944 wydawało się, że kolejka się przesunęła i po eksterminacji Cyganów i Żydów znaleźliśmy się na miejscu pierwszym do wytępienia. Wieść, że tej nocy zabiorą się do nas, miała cechy prawdopodobieństwa. Z okien tramwajów przejeżdżających bez zatrzymania przez getto, widzieliśmy, jak coraz bardziej pusto robiło się na jego ulicach, jak coraz nędzniej wyglądali ci, którzy jeszcze w nim żyli i dziwiliśmy się, że jego mieszkańcy tak bezwolnie, tak biernie pozwalają się prowadzić na śmierć niezbyt licznej załodze niemieckiej. Cywilni łodzianie, niezaangażowani w podziemnych organizacjach, pozbawieni byli wszelkiej broni, niemniej jednak my i nasi sąsiedzi postanowiliśmy stawić opór niemieckiej policji i jej pomocnikom z organizacji paramilitarnych. Ojciec skądś postarał się o siekierę, którą zamierzał zza uchylonych drzwi uderzyć w lewy bark pierwszego wchodzącego Niemca, któremu ja miałem drzwi otworzyć. Matka uzbroiła się w długi nóż kuchenny, ja schowałem pod bluzę krótszy nożyk, tzw. finkę, którą jako niższy miałem rozpruć Niemcowi tętnicę udową. Sąsiedzi zbroili się podobnie. Wiedzieliśmy, że przeciwko broni palnej nasze przygotowania na nic się nie zdadzą, a jeśli oni rzeczywiście przyjdą, to nie dożyjemy późnego, zimowego świtu. Zamierzaliśmy jednak, zanim zginiemy, utoczyć bodaj trochę niemieckiej krwi, a nie zachowywać się jak cielęta prowadzone do rzeźni. Od początku wiedzieliśmy, że nie będzie to walka o przetrwanie, ale walka o godność człowieka, o honor.
W mieście zaciemnionym przed nalotami bombowymi i pustym po nadejściu godziny policyjnej (21) czas wlókł się nieznośnie. Każde kroki niemieckiego funkcjonariusza na ulicy, każdy warkot przejeżdżającego samochodu rodziły pytanie: czy to już? Nikt się nawet nie zdrzemnął. Zakończyła się wreszcie godzina policyjna i jasne się stało, że dzisiaj już nie przyjdą po nas. Ale co będzie w kolejną noc? Tak trwaliśmy w niepewności przez szereg dni, a raczej nocy. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła ta „wieść tatarska”. Czy rozpuścili ją sami Niemcy, chcąc zabawić się lękiem Polaków? Czy była testem, który miał na celu wybadanie zachowań Polaków w razie rzeczywistej akcji wytępienia nas w „Warthegau”, co wszak gauleiter A. Greiser obiecał uczynić w przeciągu dziesięciu lat. Czy może któraś z organizacji podziemnych miała w tym swój cel? Szukałem później potwierdzenia tego wydarzenia w publikowanych wspomnieniach. Niczego nie znalazłem. Może jestem już ostatnią osobą, która czuwała w tamtą noc, jaka miała być dla nas nocą zagłady – szoa – holokauston.
#
Pisałem dotąd o wydarzeniach jednorazowych. Stałym elementem życia miejskiego stał się duży obszar wydzielony z miasta pod dzielnicę żydowską – getto. Getto było nie tylko strefą przymusowego osiedlenia osób narodowości żydowskiej, było także strefą izolacji. Próba przedostania się poza pilnowane zasieki getta do reszty miasta dla Żydów kończyła się zastrzeleniem. Także przedostanie się do getta od zewnątrz, czyli z części Łodzi zamieszkanej przez Aryjczyków, było również karana śmiercią. Stworzenie w organizmie miejskim takiej nieprzekraczalnej granicy spowodowało ogromne trudności komunikacyjne. Trzeba było nadkładać dużo drogi, aby przedostać się z zachodniej do wschodniej części miasta przedzielonych obszarem getta. A właśnie moja matka potrzebowała, co parę tygodni, przedostawać się od strony ulicy Zgierskiej do ulicy Łagiewnickiej. Było to możliwe dopiero poza północną granicą getta, trzeba było jednak przechodzić ulicą Sowińskiego, po której północnej stronie zaczynało się niemieckie więzienie policyjne Radogosch / Radegast, tak bowiem brzmiała wówczas nazwa podmiejskiej osady Radogoszcz. Utworzone 9 XI 1939 jako obóz SS, od stycznia 1940 r. podlegało prezydentowi policji jako Erweitertes Polizeigefängnis. Systematycznie rozbudowywane, mieściło po rozbudowie ponad trzy tysiące więźniów. Od nocy 17 do nocy 18 / 19 stycznia 1945 roku, kiedy Niemcy likwidowali ten obóz, wystrzelali oni lub spalili w nim około 2000 osadzonych; zaledwie kilkunastu więźniom udało się uratować. Zbliżona liczba więźniów (3000) znajdowała się przez cały czas w murach tego obozu przerobionego z dawnej fabryki włókienniczej (*2). Radogoszcz – Radegast był to nasz lokalny Auschwitz (Oświęcim). Mniej ofiar on pochłonął niż ten znany teraz na świecie, lecz działy się w nim sceny niemniej okrutne; zmaltretowanych więźniów niemieccy policjanci wywozili do lasu chełmskiego, wiączyńskiego lub lućmierskiego, tam rozstrzeliwali, a ciała wrzucali do wykopanych uprzednio dołów i zasypywali ziemią. Obozu pilnowali uzbrojeni esesmani i policjanci z dobudowanych do fabrycznego muru wieżyczek strażniczych. Właśnie obok tego muru obsadzonego uzbrojonymi wartownikami matka musiała przechodzić. Na te wyprawy zabierała też mnie. Może chciała sobie w ten sposób dodawać odwagi, a może obecność dziecka trzymającego się ręki matki miała uśmierzać podejrzliwość strażników pilnujących, aby nikt z przechodniów nie próbował komunikować się z osadzonymi.
Przechodziliśmy, czując na sobie wzrok strażników, z których każdy mógł pochwycić karabin i strzelić do nas. Stare powiedzenie „mieć duszę na ramieniu” jak nigdy dotąd odczuwałem niemal fizycznie. Wiedzieliśmy, że za chwilę strażnik może strzelić, a nasze dusze z ramion odlecą w przestrzeń. Nie było przecież wiadomo, co takiemu Szwabowi do łba strzeli, aby on strzelił do mnie lub do matki, albo do obojga. Mógł nas zastrzelić chociażby z nudów. Jedyne, co mu później groziło, to napisanie raportu, w którym wyjaśniłby przełożonym, że staraliśmy się podrzucić jakąś korespondencję więźniom, a może napisałby, że pokazałem mu język czy też wypiąłem się na niego, a on przecież nie mógł pozwolić na taką wzgardę niemieckiego munduru przez małego ‘Polacke’, chwycił więc za karabin i zrobił, co należy.
Cudzoziemcom, a nawet Polakom zamieszkałym w tak zwanym Generalnym Gubernatorstwie, taki scenariusz może wydać się nieprawdopodobny, a jednak… W Generalnej Guberni / Generalnym Gubernatorstwie rządzonym z krakowskiego Wawelu przez Hansa Francka istniały jednak polskie szkoły elementarne i zawodowe, a także katolickie seminaria duchowne, wychodziła w języku polskim prasa „gadzinowa”, którą redagowali w duchu hitlerowskim znający język polski renegaci zapisani na niemiecką listę narodowościową, istniały polskie restauracje, sklepy i drobne warsztaty usługowe. Istniała nawet polska policja „granatowa”, którą Niemcy wyręczali się w pomniejszych sprawach kryminalnych lub porządkowych. Na ulicach brzmiał polski język. Generalny Gubernator Hans Franck planował zabrać się do likwidacji Polaków po zwycięskiej dla Niemiec wojnie; planował uporać się z nami w ciągu dwudziestu powojennych lat, tymczasem jednak w porównaniu z położeniem Polaków na obszarze wcielonym bezpośrednio do Trzeciej Rzeszy tam żyło się nieco swobodniej (*3). Wspomnienia żydowskie z lat hitlerowskich represji pochodzą zwykle z Warszawy, Krakowa, Lublina i innych miejscowości położonych w GG. Ich autorzy, a także autorzy żydowskich opracowań na ten temat, piętnują Polaków za to, że z rąk niemieckich przejmowali pożydowskie sklepy oraz warsztaty, a nawet twierdzą, że w ogóle okres okupacji hitlerowskiej to był czas „złotych żniw” dla Polaków bogacących się na nieszczęśliwych Żydach. Wyciągają więc dalekosiężne wnioski na podstawie indukcji niezupełnej, popełniając w ten sposób błąd logiczny. Nie chcę tutaj zapuszczać się w dyskurs o zdarzeniach, które znam tylko z lektury, wiem przecież z własnych doświadczeń, iż na obszarze Polski wcielonym bezpośrednio do ‘tysiącletniej’ Trzeciej Rzeszy, a takim obszarem było właśnie „Wartheland” zarządzane z Poznania przez Artura Greisera, fanatycznego hitlerowca i polakożercę, polskość zgodnie z wytycznymi Hitlera miała zostać zniszczona w ciągu najbliższych 10 lat (*4), ponieważ „zasadniczym celem hitlerowskiego aparatu terroru była całkowita germanizacja okupowanych ziem polskich. Cel ten starano się osiągnąć poprzez biologiczne wyniszczenie wszystkich Żydów i części ludności polskiej” (*5). Greiser przy okazji wcielenia Łodzi do Rzeszy 9 listopada 1939 r. deklarował: „Będzie przeto najszczytniejszym moim zadaniem uczynić wszystko, aby w kilku najbliższych latach usunąć wszelkie przejawy tutejszej polskości, obojętnie jakiego rodzaju” (*6). Nie było więc u nas żadnego legalnego, jawnego szkolnictwa dla polskich dzieci (*7), zaś nielegalne, potajemne nauczanie ściągało na nauczycieli najsurowsze kary. Dla nich między innymi był przeznaczony karny obóz w Radogoszczu (jak miejscowi odmieniają). Polska własność prywatna została skasowana na równi z żydowską (*8) już w listopadzie 1939 r. o czym jakoś zapominają napisać autorzy pokroju Tomasza Grossa. I myśmy stracili naszą nieruchomość, którą na wiosnę 1940 r. przejęła Trzecia Rzesza, a zarządzał jakiś niemiecki ‘Treuhänder’. Była to jawna grabież dokonywana bezprawnie. W sąsiednim Konstantynowie „w październiku 1939 r. na domach Żydów i Polaków Niemcy nakleili obwieszczenie głoszące, że Żydzi i Polacy z dniem ogłoszenia przestają być właścicielami budynków, gospodarstw, ziemi, że to wszystko jest majątkiem Wielkiej Rzeszy. Za przegraną wojnę poddani muszą zapłacić wyznaczoną każdemu kontrybucję, a oporni będą surowo karani przez sądy wojskowe” (*9).
No, właśnie! Na terenie włączonym do Rzeszy prawo polskie przestało obowiązywać. Jakżeby to! Niemieckie sądy orzekające według polskich kodeksów! Prawo niemieckie zostało rozciągnięte na tych mieszkańców, którzy zadeklarowali się jako Niemcy, czyli na Volksdeutschów, foksów jak ich zwaliśmy. My staliśmy się istotami, których żadne, nawet niemieckie, prawo nie chroniło. Tylko niemieckie prawo karne wprowadzono 5 września 1939 r. na ziemiach okupowanych zarządzeniem Naczelnego Dowództwa niemieckiego dla Polaków i Żydów i dalsze zarządzenie z dziedziny prawa karnego stosowane od 30 grudnia 1941 r. „Otworzyło ono przed niemieckim wymiarem sprawiedliwości nieograniczone możliwości represji wobec ludności polskiej i żydowskiej”. Prawo to obowiązywało także wobec nieletnich powyżej 14 roku życia (*10). Na mocy rozporządzenia z 4 XII 1941 Polacy i Żydzi mogli być sądzeni na naszym obszarze tylko przez sądy specjalne i administracyjne. Poza specjalnymi prawami represyjnymi nasza nędzna egzystencja była regulowana przez niemieckie zarządzenia administracyjne niższego rzędu, lecz nie przez prawo cywilne ogólnopaństwowe. Mogli Niemcy śmiało powiedzieć, że żyjemy bezprawnie. Podobnie wyraził się autor książki o latach niemieckiej okupacji w Łodzi: „Polacy i Żydzi, stanowiący przygniatającą większość mieszkańców miasta, pozbawieni byli wszelkiej ochrony prawnej ze strony sądownictwa okupacyjnego” (*11). Podkreślam to pogrubieniem liter, aby zaznaczyć, że na naszym terenie Polacy i Żydzi znaleźli się w tej samej sytuacji prawnej, taki też sam los nam Niemcy przeznaczyli.
Ludzki materiał polski należało wykorzystać do pracy za skąpe wynagrodzenie, pracy dla zwycięstwa Niemiec oraz narodowego socjalizmu. Obowiązek pracy wyznaczono dla ludności polskie od 14 do 65 roku życia. Dla tych, dla których nie było pracy na miejscu, zwłaszcza dla wchodzącej w życie produkcyjne młodzieży, organizowano przymusowe wyjazdy „na roboty” do Niemiec, aby zastąpić przy maszynach i przy pługach niemieckich mężczyzn, powoływanych coraz bezwzględniej do wojska na miejsce poległych lub wziętych do niewoli. Właśnie w Łodzi Niemcy założyli obóz koncentracyjny dla nieletnich i wszyscy w mieście wiedzieliśmy, co znaczy dostać się w ich łapy. Mam tu na myśli nie obóz o charakterze karno-roboczym dla dzieci i młodzieży przy ul. Przemysłowej, który powstał pod koniec 1942 r., lecz obóz przy ul. Spornej, zlokalizowany w klasztorze bernardynów, których z niego wygnano. Ten obóz podlegał Głównemu Urzędowi Rasy i Osadnictwa SS (Rasse-und Siedlunghauptamt SS) i nadzorowali go funkcjonariusze SS, a powstał zapewne jesienią 1940 r. i funkcjonował aż do ucieczki Niemców w styczniu 1945 r. W obozie przeprowadzali badania antropometryczne osadzonych pod kątem istnienia u nich cech nordyckich. Zakwalifikowane do zniemczenia polskie dzieci odbierano rodzicom i po okresie przygotowawczym w specjalnych obozach przekazywano rodzinom niemieckim(*12).
Tak naród nasz utracił kilkaset tysięcy młodych obywateli, którzy po nadaniu im niemieckich nazwisk często zapominali, że są Polakami. „Liczbę zaginionych dzieci oblicza się w samej Łodzi na 15-20 tysięcy” (*13), a globalnie to ponad 200 000 naszych dzieci padło ofiarą niemieckiego kidnapingu (*14). Tylko nieduża część opuściła po wojnie „szkołę janczarów” i powróciła do swych polskich rodzin i do swojego narodu. Mnie też groziło zagarnięcie do zniemczenia, zwłaszcza że „Łódź stanowiła wielkie centrum wstępnej germanizacji” (*15). Mam niebieskie oczy, a w dzieciństwie miałem bardzo jasne włosy, jako blondynek kwalifikowałem się więc do porwania, do urzędowego, państwowego kidnapingu ze strony Trzeciej Rzeszy. Przez wiele miesięcy starałem się nie wychodzić z mieszkania, aby nie zwrócić przypadkowo na siebie uwagi niemieckich łowców dzieci, bo zdarzały się porwania przez SS naszych dzieci wprost z ulicy. Włosy myte w wodzie, w której wcześniej moczono korę dębu, trochę ściemniały i już nie przyciągały tak bardzo ich oczu. Stres, jaki od czasu do czasu przeżywałem już we wczesnym, przedwojennym dzieciństwie, podczas wojny stał się codziennością aż do ucieczki Niemców z Łodzi.
Żołnierze niemieccy, karmieni propagandą o polskiej biedzie, byli zaskoczeni obfitością żywności, którą można było kupować bez ograniczeń. Mein Gott, Wurst ohne Karte, Fleisch ohne Karte słyszałem, jak mamrotał do siebie ze zdziwieniem umundurowany Fryc przed sklepem rzeźniczo-wędliniarskim i wysyłał paczki z polską wędliną do swojej rodziny. Nie trwało to jednak długo. Wszystkie sklepy przejęli Niemcy i wprowadzili reglamentację żywności, obuwia, ubrań, środków czystości.
Wyżywienie było reglamentowane i wydawane na podstawie kuponów w kartkach wielu kolorów, np. kartki na chleb były w kolorze mocno czerwonym, na margarynę i olej – w niebieskim itd. Jednak niektórych artykułów spożywczych dla Polaków w ogóle nie było, podobnie nie sprzedawano nam witamin i odżywek. Co innego dla Niemców, a także dla Litwinów, Rosjan, Ukraińców, Czechów i innych cudzoziemców, którzy wprawdzie też nabywali żywność na kartki, lecz w dużo większych ilościach i o bogatszym asortymencie. Osobliwością na przykład było to, że Polakom nie sprzedawano cebuli. Ni jednej! W ogóle dla nas jej nie było! Ludzie zgadywali, że z cebuli Niemcy wyrabiają gazy bojowe, aby ich użyć w decydującym momencie wojny. Dla Niemców – oczywiście – cebula była dostępna. Nieosiągalne dla nas było pszenne pieczywo. Podobnie było z jajkami. Także one były „nur für Deutsche”. Mieszkańcy Łodzi robili wyprawy na podmiejskie wsie, aby w handlu wymiennym np. za porcelanowe naczynia z lat przedwojennych, za złoty pierścionek, za ciepły, przedwojenny sweter kupić coś wyhodowanego na wsi, czego nie było w przydziale kartkowym. Policja niemiecka robiła rewizje mieszczanom powracającym ze wsi i nie tylko konfiskowała nabyte drogo produkty, ale po pobiciu wsadzano amatorów lepszego jadła do więzienia Radegast lub do więzienia przy ul. Gdańskiej, czy też zsyłano do obozów w głębi Rzeszy według nieodgadnionych kryteriów niemieckich. Ludzi, którzy mieli kieszenie wypchane wiejskimi warzywami czy jajkami, gubiła ich łapczywość. Ja brałem do kieszeni krótkich spodenek tylko po jednej cebuli lub po jednym jajku gotowanym. Tych, co napychali kieszenie jajkami surowymi, czekały srogie represje, kiedy ściekające po ubraniu surowe żółtko zdradzało przemytników. Przydziały żywności dla ludności polskiej były akurat takie, że nie dawały natychmiast umrzeć z głodu, lecz nic ponadto. „Wartość kaloryczna przydziałów kartkowych wahała się w granicach 1373-1700 kalorii dziennie… Długotrwały niedobór żywności był groźny dla zdrowia a nawet życia… Osłabione organizmy padały ofiarą szerzących się chorób, zwłaszcza gruźlicy, anemii i awitaminozy” (*16). Zwłaszcza dla dorastającej młodzieży, kiedy organizm domagał się zwiększonej ilości kalorii, witamin i mikroelementów, niedostatek żywności sprawiał, że wyrastaliśmy niscy i wątli, że po wojnie w klasie wysokich kolegów było dwóch czy trzech, a większość mojego wzrostu (166 cm). I dziadek, i ojciec byli wysokimi, postawnymi mężczyznami, ja natomiast nie dorastałem do nich. Synowi (183 cm) sięgam do ramienia. Pomimo, że jestem miernej postury, w klasie nie byłem najniższy; było paru mniejszych, na przykład kolega Kazio Jaworski. Miał on ciekawy, aktorski głos, zamiłowanie do odgrywania ról, dobrą mimikę. Ukończył upragnione studia aktorskie, lecz z powodu niewielkiego wzrostu obsadzano nim na scenach lub w filmach role drugoplanowe lub epizodyczne, nigdy przeto nie zdobył upragnionej przez aktorów sławy i chyba dlatego szukał pociechy na dnie kieliszków. Roczniki dorastające w latach wojny odróżniały się od poprzednich i od następnych właśnie miernym wzrostem i słabą budową ciała. Z początkiem 1945 roku mocno spuchły mi nogi, prawdopodobnie z głodu i porobiły się jakieś paskudne wysięki. Pierwsze miesiące po przepędzeniu Niemców pod względem zaopatrzenia były niewiele lepsze. Gorzko żałowałem, że przed wojną wypluwałem z ust pomarańcze, a chciałem jeść tylko słodsze od nich banany. Podczas wojny bym tamte pomarańcze podnosił z podłogi i zjadał, ale ze spóźnionej skruchy nie było pożytku.
Brakowało nie tylko żywności. Rozpaczliwie dawał się odczuć brak skór, chodziliśmy w obuwiu łatanym i często na drewnianych podeszwach, bo przecież skóra była potrzebna na pasy dla żołnierzy armii niemieckiej i na inne cudeńka. Dla nas nie było tkanin wełnianych, a po wybuchu wojny Niemiec ze Związkiem Sowieckim także bawełnianych. Do 22 czerwca 1941 r. Związek Sowiecki był głównym dostarczycielem bawełny dla hitlerowskich Niemiec, od początku wojny niemiecko-sowieckiej to źródło wyschło. Pomysłowi Niemcy wytwarzali – także w Łodzi – włókna z drzewa i rozmaitych roślin włóknistych. Tkaniny z nich, zresztą skąpo wydzielane, ani się umywały do bogatego asortymentu tekstyliów, jakie w Łodzi – stolicy polskiego przemysłu włókienniczego – producenci oferowali przed wojną nabywcom w hurcie i w detalu, były szorstkie i szybko się przecierały.
Zabrakło porządnych gatunków węgla. Zamiast niego w sprzedaży dla Polaków były tylko reglamentowane brykiety z węgla brunatnego, może z dodatkiem miału węglowego, kto wie jednak, jaki był ich rzeczywisty skład. Drewno do podpałki też zniknęło. Zamiast niego sprzedawano kulki Lofix nasączone smołą, które po zapaleniu okropnie śmierdziały. Siarkowodorem śmierdział też sam opał z brykietów. W miastach NRD, kiedy je odwiedzałem podczas zimy, rozpoznałem tę samą woń siarczków, którymi nas Niemcy truli w czasie wojny, a Ossi (Niemcy w NRD) wdychali je aż do końca istnienia komunistycznego państwa – satelity Rosji. Lecz i tego lichego węgla i brykietów przydzielali nam skąpo. Ledwie starczało do ugotowania posiłku, lecz do ogrzewania w zasadzie opału nie było. Ludzie radzili sobie, gotując wodę na prymusach, w których paliwem był spirytus denaturowany, modne stały się małe maszynki elektryczne, aby tylko zaoszczędzić trochę opału do pieca kaflowego, bo ten rodzaj ogrzewania przeważał w tamtym czasie. A zimy były mroźne. Siedzieliśmy w wyziębionych pokojach opatuleni w swetry, koce, chusty, patrząc jak szron wchodzi na szyby okien, co było wyraźną oznaką niedogrzania. Biedny Maciuś – miły kanarek – którejś nocy zamarzł pod chustą, którą nakrywało się wieczorem jego klatkę.
Nie tylko delikatny kanarek stał się ofiarą wojennej biedy. W 1942 roku umarł mój ukochany dziadek, który zawsze miał dość czasu dla mnie, aby cierpliwie odpowiadać na moje zapytania, a z własnej inicjatywy opowiadał mi o sprawach, o jakich pierwszy raz dowiedziałem się od niego. Sam urodził się krótko po upadku powstania styczniowego, w którym padł jego stryj. Ci patrioci, co przeżyli, odczuli na sobie ciężar rosyjskich represji politycznych i ekonomicznych; majątki rodzin powstańców były konfiskowane, mych przodków także. Jego opowieści o powstaniu i o prześladowaniach sprawiły, że dla mnie powstanie styczniowe pozostaje bliskie, jak gdyby to było świeże wydarzenie. Przez kilka lat jako młody mężczyzna przebywał dziadek w Rydze; chłonąłem jego opowieści o tym mieście, a kiedy po raz pierwszy znalazłem się w niej, czułem obecność swojego dziadka i nie wydawała mi się obca. […]
Kolejna bieda była z mydłem. Krótko po wejściu armii niemieckiej zniknęły pachnące mydła toaletowe Pixin i Puls, mydła do prania Jeleń i proszki, z których Radion był reklamowany jako ten, co „sam pierze”. Na kartki wydzielano skąpo mydło o nazwie RIF, które nie chciało się mydlić ani pienić. Panowało powszechnie przekonanie, że jest to mydło wyrabiane z trupów więźniów zabitych lub zmarłych z wycieńczenia w obozach koncentracyjnych. Często nazywano je skrótowo: mydło z Żydów. Z odrazą używaliśmy tego mydła, którego wyrób łamał wszelkie pojęcia o godności ludzkiej, ale przecież zupełnie bez mydła żyć nie sposób. Nie sposób też było opędzić się od myśli, że może za kilka lat gospodarni Niemcy ze mnie zrobią kostki mydła i jacyś inni zniewoleni ludzie będą się mną myli. W tym położeniu jacyś Polacy znający się na produkcji mydła uruchamiali tajne mydlarnie. Były głęboko zakonspirowane, nie wiem też, skąd brano surowiec do wyrobu takiego mydła. Tajemnica jak najbardziej konieczna. Złapanego mydlarza niechybnie czekałaby śmierć w męczarniach. Wytwórcy, aby się nie dekonspirować, nie mogli sami sprzedawać swojego wyrobu, lecz używali do tego pośredników. Przez kilka tygodni mój ojciec przynosił od kogoś ciemne i w długie sztaby uformowane mydło, które następnie, pokrojone na mniejsze kawałki, sprzedawał chętnym nabywcom. Zajęcie było niebezpieczne, bo taki pośrednik schwytany przez Kripo, Schupo lub innych Niemiaszków, był zmuszany torturami do wydania tego, od którego mydlany towar nabył, toteż ojciec dosyć szybko zrezygnował z intratnego, ale niebezpiecznego pośrednictwa. Co jednak było wówczas bezpieczne, skoro samo nasze istnienie było niebezpieczne dla „tysiącletniej’ Rzeszy?
Nasz wspaniały radioodbiornik, z którego w pierwszych tygodniach wojny słuchaliśmy wiadomości radiowych z Francji, trzeba było (bodajże z początkiem listopada 1939 r.) oddać Niemcom. Posiadanie radia po tym terminie, z czym łączył się nasłuch francuskich i brytyjskich rozgłośni radiowych, niechybnie kończyło się po przesłuchaniach połączonych z biciem, zesłaniem do któregoś z kacetów czyli obozów koncentracyjnych, między innymi do Auschwitz. […]
Niemcy przetrząsali też mieszkania, gdzie spodziewali się znaleźć polskie czasopisma i książki. Szczególnie polowali na dwa tytuły, które godziły w niemiecki ekspansjonizm: Na tropach Smętka Melchiora Wańkowicza i Ziemia gromadzi prochy Józefa Kisielewskiego. Na właścicieli tych książek czekał obóz Radegast lub któryś inny z nader licznej listy niemieckich obozów koncentracyjnych. Pozostałe polskie książki niemieccy aktywiści z SA, HJ (Hitlerjugend), BDM (Bund Deutscher Mädel), czy innych licznych organizacji, którym towarzyszył policjant, zagarniali z bibliotek publicznych, szkolnych, prywatnych, nawet z małych księgozbiorów rodzinnych, ładowali je na ciężarówki i wysyłali do fabryk papierniczych jako makulaturę. Nasze egzemplarze obu tytułów zawinięte wielokrotnie w gruby papier i następnie w natłuszczone szmaty zostały złożone w ‘banku ziemskim’, jak żartobliwie nazywali ludzie ziemię, w której coś ukrywali. Tamże poszło domowe srebro. Po wojnie nie udało się niczego odszukać.
Od końca lat dwudziestych i przez lata trzydzieste socjalistyczny magistrat miejski budował na zielonym obrzeżu Łodzi w pobliżu tzw. Zdrowia nowoczesne osiedle mieszkaniowe, w którym czynsze były rozsądnie umiarkowane w porównaniu z lichwiarskim komornym pobieranym od lokatorów przez bezwzględnych kamieniczników. Osiedle otrzymało imię socjalistycznego bojowca powiązanego ideowo z Józefem Piłsudskim – Montwiłła-Mireckiego. Ulice na tym osiedlu otrzymały nazwy upamiętniające innych zasłużonych członków PPS: Perla, Barona, Praussa, Daniłowskiego. W noc sylwestrową 1939 roku, kiedy zapanowały siarczyste mrozy, niemieccy okupanci przekonawszy się, że jest to najładniejsze osiedle mieszkaniowe w ówczesnej Łodzi, w szybkim trybie wysiedlili z niego polską ludność, przeznaczając je dla niemieckich funkcjonariuszy (tzw. Reichsdeutschów), którzy przybyli z głębi Rzeszy Niemieckiej, aby rządzić prowincją Wartheland, wcieloną bezpośrednio do Niemiec. Drugi etap wysiedleń z tego osiedla odbył się w nocy z 14 na 15 stycznia 1940 r. (*17) Polscy właściciele mieszkań mogli zabrać 20 kg swojej własności; na dzieci wyznaczono 10 kg. Nie tylko same mieszkania, ale także znajdujące się w nich meble, naczynia kuchenne i inne przedmioty trzeba było pozostawić Niemcom, bo przecież nie wolno było wypędzonym Polakom zabrać ze swej własności niczego ponad 20 kg. Teraz na osiedlu istnieje skromna izba pamiątek, w której zebrano nieco niemieckich obwieszczeń i dokumentów, a także zbiór fotografii ze scenami wypędzenia, jakie robili sami Niemcy, na pamiątkę swoich zwycięstw. Zwłaszcza zwycięstw nad polską ludnością cywilną. Wypędzoną ludność Niemcy przerzucili poprzez obozy przejściowe do Generalnej Guberni, która miała stać się tymczasowym schronieniem dla polskiej ludności do skończenia zwycięskiej – jak łudzili się Niemcy – wojny, a w dalszych planach była eksterminacja Polaków i na tamtym terenie (jawne złodziejstwo wobec zwyciężonych pokrzywdzeni Polacy dobrze zapamiętali i po wojnie oddali Niemcom to, czego ci nas nauczyli).
Także ładniejsze mieszkania w innych częściach miasta, zwłaszcza w centrum i na Julianowie, Niemcy, tym razem również miejscowi, wybierali dla siebie i wypędzali z nich polskich właścicieli i polskich lokatorów. Moim dziadkom też groziło przesiedlenie (Umsiedlung) a właściwie wysiedlenie, na szczęście Niemcy okazywali się przekupni i niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Może to pod wrażeniem niemieckich zwycięstw wiosną i latem 1940 roku lub tylko przy zbieżności w czasie prezydent rejencji łódzkiej F. Übelhör wydał zakaz wstępu do parków dla Polaków. Parki też miały być „nur für Deutsche”, tak samo pierwsze wagony w składach tramwajowych. Nieliczni pasażerowie niemieccy jechali w nich w pełnym luzie, a polscy ‘podludzie’ tłoczyli się w tzw. doczepkach. W szpitalach Polakom wydzielono odrębne oddziały, a w połowie 1942 r. powstał dla nas osobny szpital, pozostałe szpitale przyjmowały tylko Niemców. Podróż pociągiem, jeśli już władza policyjna wydała na nią zezwolenie, odbywała się w wydzielonym wagonie z napisem „für Polen”. Wagon zwykle był zatłoczony, natomiast do dyspozycji Niemców była reszta składu, w wagonach więc mieli luz. Zabroniono w zasadzie Polakom korzystania z rowerów bez specjalnych zezwoleń, jakie dopuszczały tylko możność dojazdów z mieszkań do pracy. Rowery takie musiały na ramach posiadać specjalne oznakowanie w postaci białych kółek na ramie. Nie wolno nam było korzystać z telefonów. „Także cmentarze stały się miejscem segregacji narodowościowej. Polakom i Niemcom nie było wolno chować zmarłych na wspólnych cmentarzach. Dla Polaków wyznaczono cmentarz na Kurczakach” (*18). W ogóle, gdzie tylko było można, władza okupacyjna wprowadzała segregację narodowościową pomiędzy pokonanymi – jak sądzili – Polakami, a zwycięskimi Niemcami. Wszędzie wywieszali napisy „nur für Deutsche” albo: „Polakom, psom i Żydom wstęp zabroniony”. Pamiętam o tym upokorzeniu!
Rozmaite preferencje dla osób przyznających się do bodaj częściowego pochodzenia niemieckiego (przyznawano im dokumenty 25%, 50%, 75% i stuprocentowej niemieckości) sprawiły, że część łodzian o słabych charakterach deklarowała się jako Niemcy, choć wcześniej podawali się za Polaków, a języka niemieckiego nawet nie znali (*19). Chociaż byłem małym chłopcem, to jednak zauważyłem polonizmy w ustach tutejszych Niemców. Na przykład na papierosy nie mówili Zigareten lecz pod wpływem polszczyzny mówili Papierosen. Niemczyzna katolickich przybyszów niemieckich ze Śląska na tzw. Szlezyngu była taka, że niemiecka wersja wprowadzonego przez jezuitów pozdrowienia Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus czyli Gelobt sei Jesus Christus w ich ustach brzmiała: Globsta Jesus Christus! Dodam, że słyszałem to od osób, które miały ukończone gimnazja. Taka kiepska była ich niemczyzna.
Lata okupacji okazały się prawdziwą próbą charakterów. Nieraz ludzie o nazwiskach wskazujących na niemieckie pochodzenie: Ejchman, Weimann, Franc itd. opierali się pokusom dostatniego życia i pomimo nacisków, a nawet gróźb, pozostawali Polakami, a z drugiej strony niejaki Kozłowski dogrzebał się w dokumentach niemieckiej prababki, przyjął Volkslistę, pisał się już jako Koslowsky i … został szybko powołany do wojska. Jak go szybko do Wehrmachtu wzięli, tak szybko zginął na froncie. W okolicy mówiono, że pod Monte Cassino zdrajca został zabity przez polskiego żołnierza. Tak ludzie budowali swoje morale myślą o sprawiedliwej karze, jaka dosięgła renegata. Wydaje mi się jednak, że Monte Cassino bronili żołnierze z elitarnych jednostek i słabo przeszkolony Koslowsky raczej tam się nie znalazł, a padł gdzie indziej. Pozostała wdowa z zezowatą córką w moim wieku zapłaciły słoną cenę za niemieckie kartki żywnościowe.
Natomiast naszym rodakom przyszło płacić słoną cenę za przedwojenne dowcipy o Hitlerze i rozmaite piosenki śpiewane na znane melodie, a będące najczęściej parafrazami starszych tekstów. Śpiewano więc Marsz, marsz Hitlera / niech go weźmie cholera albo Marsz, marsz Rydz Śmigły / weź Hitlera na widły /a Hitler płacze, / bo go boli w srace i wiele podobnych. Renegaci, przy których opowiadano dowcipy o wodzu Niemców lub śpiewano szydercze piosenki, po przefarbowaniu się na Niemców dla uwiarygodnienia swojej metamorfozy donosili o tym na sąsiadów lub kolegów z pracy i ze szkół. W wyniku oskarżeń nasi dowcipnisie trafiali do obozów koncentracyjnych jako „deutschfeindliche”, a tam zwykle kończyli życie. Ze zdumieniem patrzyliśmy, jak znajomi, zdawałoby się przyzwoici ludzie, wkręcali w klapę marynarki partyjny znaczek NSDAP lub zakładali mundur SA w kolorze rozmąconego gówna. Największą grozę budził czarny mundur SS mężczyzny o nazwisku Tschakert, który mieszkał po przeciwnej stronie ulicy. Pod koniec wojny dał drapaka do zachodniej części Niemiec. Jego córka, Lili Tschakert poszła około 1960 r. studiować polonistykę na UŁ i już w czasie postępowania kwalifikacyjnego na studia podkreślała w swoim CV, że nie ma żadnych kontaktów z ojcem, lecz przed jedną z koleżanek wygadała się, że jeździ do RFN na spotkania z ojcem, który daje jej na prezenty rozmaite dobra materialne, jakie w PRL nie były dostępne.
Jeszcze jeden epizod okupacyjny pragnę utrwalić w tych wspomnieniach. Byliśmy rozmyślnie odcięci od informacji w języku polskim; bo jakże: po co w Niemczech polskie gazety? A przecież Łódź – jak odkryli niemieccy uczeni – leży na terenie pragermańskim, przy czym wszelkie ślady Gotów, Wandalów, Longobardów, czyli narodów germańskich, które walczyły z przodkami Niemców – Frankami, Szwabami i Sasami, przedstawiali kłamliwie jako dowody prastarej niemieckości naszej ziemi. Nastąpiło masowe niemczenie nazw miejscowości. Łódź na rozkaz Hitlera (aus Befehl des Führers) otrzymała nazwę Litzmannstadt, na pamiątkę generała dowodzącego wojskiem niemieckim pod koniec 1914 roku podczas bitwy pod Łodzią i Brzezinami. Nie chcieli Niemcy pamiętać, że choć generał służył w armii niemieckiej, to jego nazwisko jest słowiańskie, bo pochodzi od rzeczownika ‘lico’, ‘oblicze’, a w języku dolnołużyckim ‘licaty’ to po prostu ‘pyzaty’, ‘pucołowaty’. Pucołowaty protoplasta niemieckiego generała był więc połabskim Słowianinem, a rodzina w toku dziejów wynarodowiła się i służyła Niemcom. W podobny sposób Niemcami stała się rodzina Göringów, których nazwisko bierze się od ‘goreć’ i po polsku brzmiałoby *Goreński / Goryński, a po niemiecku – gdyby byli rdzennymi Niemcami – Brandt, rodzina Moltke, z łużyckiego ‘Mjeltka’ – milczek; gdyby familia von Moltke była rzeczywiście niemieckiego pochodzenia, to nazywaliby się *Mauler, von Schierach (szarak / siwek) byłby *Grauer. Na obszarze byłej NRD dość poskrobać trochę, a spod niemieckiego pokostu – superstratu wychodzi zachodniosłowiański substrat. Józef Ignacy Kraszewski, pisarz o przeogromnej spuściźnie, a tylko przez niegodziwy program szkolny zredukowany do Starej baśni, gdy wygnany przez drugiego zaborcę musiał opuścić Warszawę i osiedlił się w Dreźnie, siadywał nad brzegiem Łaby i rozmyślał, dlaczego oni „z tą miną pokorną” posiedli nasze, a my ze swojego zostaliśmy wywłaszczeni, zaś wyniki owych przemyśleń opublikował w Wieczorach drezdeńskich, do których teraz niemal nikt – niestety – nie zagląda.
W „odwiecznie” niemieckim kraju lokalna gazeta codzienna nazywała się więc „Litzmannstädter Zeitung” , dostępny był też centralny organ partii hitlerowskiej – „Völkischer Beobachter”, u fryzjera leżały „Angriff”, „Stürmer” i jakieś czasopisma ilustrowane, wszystkie na jedną, narodowosocjalistyczną nutę. Brak legalnej prasy polskiej wymuszał podejmowanie działań nielegalnych. Pomimo że za drukowanie, kolportaż i także czytanie zakazanej podziemnej prasy groziły najsurowsze represje, które tak czy owak kończyły się śmiercią drukarz i czytelników, prasa podziemna krążyła po Łodzi. Nie było tak wielu tytułów, jak w okupowanej Warszawie, ale przynajmniej bieżące wiadomości polityczne i komentarze do aktualnej sytuacji rozpowszechniano przy pomocy prymitywnych technik drukarskich i na lada jakim papierze małego formatu A4, B4, B5, które łatwiej było ukryć niżeli prawdziwe gazety w dużym formacie.
Pod wpływem oglądanych nielegalnych gazetek, kiedy miałem już dziesięć lat, sam zapragnąłem podobną nielegalną gazetkę wydawać, pomimo że w jednym egzemplarzu ręcznie pisanym. Piszącym coś z zapałem na papierze chłopcem, zainteresowali się domownicy. Zdrętwieli, gdy okazało się, że wzorem dorosłych próbuję stworzyć nielegalne czasopismo i dla pewności moja mozolna praca wylądowała w ogniu. Wtedy wpadłem na pomysł skuteczniejszego utajnienia treści i dlatego obmyśliłem własne pismo, które w zasadzie było alfabetyczne, lecz dla oszczędności miejsca na cennym, bo z trudem pozyskiwanym papierze, pewne przedrostki, jak np. pod-, nad- przed-, końcówki deklinacyjne w rodzaju –ego, -ymi, -ami oznaczałem jednym, wymyślonym przeze mnie znakiem. Rozczarowałem się, ponieważ rodzina jeszcze bardziej niż poprzednio potępiła mą zabawę. Wyjaśnili mi, że wymyślone przeze mnie znaki graficzne Niemcy, gdyby im moja gazetka wpadła w ręce, potraktowaliby jako szyfr i śledztwo przeprowadziliby z jeszcze większym okrucieństwem. Wynalezione przeze mnie pismo skonało w ogniu, a ja nie potrafię go odtworzyć. Pamiętam tylko, że nie było w nim zróżnicowanych znaków na minuskułę i majuskułę i że było ich ponad trzydzieści. […]
W nocy budziły nas próbne alarmy lotnicze poprzez buczenie syren alarmowych, gęsto instalowanych na budynkach. W podziemiach Niemcy instalowali schrony, do których wiodły strzałki i duże napisy „Luftschutzraum”. Na dźwięk syren alarmowych (dźwięk przerywany) należało jak najszybciej się ubrać i zbiec do schronu. Wyjście z niego było dozwolone tylko po odwołaniu alarmu (dźwięk syren długi, ciągły). W roku 1944 budziły nas już nie tylko próbne alarmy. Samoloty sowieckie coraz częściej pokazywały się wieczorem lub w nocy nad Łodzią, zrzucały na miasto po kilkanaście bomb bez dostrzegalnego planu operacyjnego i odlatywały. Nie zdarzyło się, aby niemiecka artyleria przeciwlotnicza wspomagana przez reflektory penetrujące niebo w poszukiwaniu obcych samolotów, zestrzeliła któryś z nich. Gdyby tego dokonała, Niemcy nie omieszkaliby tym się pochwalić, sfotografować strąconą maszynę ze wszystkich stron i pochwalić się sukcesem w „Litzmannstädter Zeitung”. Częste alarmy przeciwlotnicze wyrobiły we mnie i w nas wszystkich odruch nagłego zrywania się ze snu na dźwięk syren alarmowych, wskakiwania w buty, błyskawicznego zakładania grubszego ubioru i zbiegania do schronu. Odruchy tak się utrwaliły, że jeszcze w latach sześćdziesiątych podczas ćwiczebnych alarmów przeciwlotniczych, które tym razem miały nas chronić przed samolotami NATO, na dźwięk syren rozespany porywałem się i trafiałem gołymi stopami w buty, zanim oprzytomniałem, że to tylko podsycanie atmosfery strachu przed Zachodem.
W kolejną bardzo mroźną zimę, 19 stycznia 1945 r. odgłosy najpierw kilkunastu wybuchów bombowych, a potem strzelaniny z broni ręcznej i maszynowej dały nam znać, że Rosjanie zajmują nasze miasto. Nie było słychać salw artyleryjskich ani zgrzytu gąsienic czołgowych. Podziały się gdzieś niemieckie wojska pancerne i artyleria. Niemcy bronili Łodzi słabo, a właściwie to ich piechurzy walczyli dosyć chaotycznie i grupami tylko w tym celu, aby się przebić w odwrocie na Pabianice – Sieradz – Kalisz. Następnego dnia Rosjanie zajęli już Pabianice, Łask i parli szybko w kierunku zachodnim, nie pozwalając Niemcom na przygotowanie silnych linii obronnych. Ani się obejrzeliśmy, a Łódź znalazła się daleko poza strefą frontową. Pojedynczy żołnierze niemieccy, odcięci od swoich jednostek, strzelali z piwnic, z ukrycia do czerwonoarmistów, ale szybko ginęli. Niektórzy Niemcy wybierali śmierć samobójczą zamiast gnicia w niewoli na Syberii lub w Arktyce. W parku Źródliska naprzeciw ulicy Przędzalnianej złożono stężałe na mrozie ciała kilkudziesięciu desperatów. Łodzianie, także ja, chodzili oglądać trupy w mundurach wojskowych (Waffenrock) i w ubraniach cywilnych – po przeszło pięciu latach trupy nie nasze, lecz tych, którzy nas chcieli zetrzeć z powierzchni ziemi. Doraźnie zostały niemieckie truchła zakopane w tym parku, ale na wiosnę wykopano szczątki i dokądś je wywieziono.
Prof. Rafał Leszczyński
..........................................
(*1) P. Dzieciński, Łódź w cieniu swastyki, Łódź 1988, s. 7-8.
(*2) Obozy hitlerowskie na ziemiach polskich 1939-1945. Informator encyklopedyczny, Warszawa 1979, s. 298-300.
(*3) M. Cygański, Z dziejów okupacji hitlerowskiej w Łodzi, Łódź 1965, s. 7: „Okupacyjny reżym hitlerowski był znacznie ostrzejszy na ziemiach polskich wcielonych w 1939 r. do Rzeszy (do których należała Łódź), niż w tzw.Generalnej Guberni”.
(*4) P. Dzieciński, op. cit., s. 12.
(*5 J. Baranowski, Hitlerowski aparat terroru, w: Łódź w planach eksterminacyjnych okupanta hitlerowskiego 1939-1945, Łódź 1986, s. 11.
(*6) Cyt. za: M. Cygański, op. cit., s. 50.
(*7) Nie podważa tego stwierdzenia próba otworzenia w 1942 r. pewnej ilości szkół elementarnych dla polskich dzieci w wieku 9-14 lat (Volksschule für polnischen Kinder), w których miałyby nauczyć się czterech podstawowych działań arytmetycznych, posłuszeństwa Niemcom (!) i języka niemieckiego w takim zakresie, aby rozumiały polecenia przełożonych. W Łodzi w 1943 r. otworzyli Niemcy trzy szkoły zawodowe dla polskiej młodzieży. Nauka nich trwała od kilku do kilkunastu tygodni i ograniczała się do wyuczenia określonych czynności związanych z wykonywaniem zawodu. Na początku 1944 r. miały 75 uczniów i 160 uczennic (T. Bojanowski, Łódź pod okupacja niemiecką w latach II wojny światowej 1939-1945, Łódź 1992, s. 135).
(*8) J. Baranowski, tamże, s. 19.
(*9) S. Kądziela, Urywki wspomnień, wyd. i oprac. R. Leszczyński, „43bis” Data miesięczna może być niedokładna, raczej to było w listopadzie po włączeniu Łodzi i Konstantynowa do Trzeciej Rzeszy.
(*10) T. Bojanowski, op. cit., s. 108.
(*11) M. Cygański, op. cit., s. 133.
(*12) Pełniejsze opracowanie przedstawili A. Gałkiewicz i J. Baranowski, Obóz filii łódzkiej Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS przy ulicy Spornej 73, w: Obozy hitlerowskie w Łodzi, Łódź 1988, s. 133-141; M. Cygański, op. cit. , s. 150.
(*13) R. Hrabar, Janczarowie XX wieku, Katowice 1983, s. 217.
(*14) Tamże, s. 102.
(*15) Tamże, s. 107.
(*16) J. Wróbel, Straty demograficzne Łodzi w latach okupacji hitlerowskiej 1939-1945, Łódź w planach. s. 88.
(*17) P. Dzieciński, op. cit., s. 41.
(*18) P. Dzieciński, op. cit. ,s. 59.
(*19) Na temat niemieckiej listy narodowej obszernie P. Dzieciński, op. cit. s. 15-26.
Na pierwszym zdjęciu: Rafał Leszczyński (kosmyk jasnych włosów wymykający się spod zimowej, czarnej czapki, podczas wojny stał się powodem obawy porwania z domu rodzinnego lub z ulicy przez SS i nieustannego stresu.
<Publikowano drukiem: „Ex Libris 43bis” (nr 311, listopad 2021) – samoistny miesięcznik oraz jako dodatek do miesięcznika „Wiadomości - 43bis” (nr 775/776, 31 października / 13 listopada 2021)>